122 KM – CERBARA – MADONNA DEL PIANO [IT]
Rano zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy się i około 7 rano zatrzasnęliśmy kłódkę obiektu ,wychodząc stamtąd w dalszą podróż.
Wyjeżdżając na główną drogę nie mogliśmy oprzeć się małej kawiarence. Po kilkunastu kilometrach żołądki nasze domagały się kalorii. Zaczęliśmy myśleć o markecie, aby zrobić zakupy na teraz i na później. Mapa wskazywała, że jedną z większych miejscowości jest Umbertide – piętnastotysięczne miasteczko w górnej części doliny Tybru o osobliwym charakterze, otoczone średniowiecznymi murami. O drogę do najbliższego marketu zapytaliśmy pewnego Włocha. Zaczął nam tłumaczyć i rysować drogę palcem po swoim samochodzie, ale w pewnym momencie machnął ręką i powiedział, że nas poprowadzi i kazał jechać za swoim autem. No i faktycznie, jechał główną ulicą miasta 25km/h – korkując całą drogę. Ku naszemu zdziwieniu, żaden z kierowców nie denerwował się – wszyscy jechali z uśmiechem na twarzy, dokładnie tak, jakby miało tak być. Bardzo podoba mi się mentalność tych ludzi. Nie przejmują się głupotami, myślą rozważnie i zawsze mają czas dla siebie, dla rodziny i znajomych. Dobra dobra, wracając do wątku – Włoch doprowadził nas do marketu i pomachał ręką, my krzyknęliśmy tylko doniosłe ‘Grazie!’ i popędziliśmy po nasz zestaw ‘drugo-śniadaniowy’, czyli: mała coca cola, marketowa odgrzewana pizza, 800g ciasteczek i pół kilo jogurtu. Po takiej bombie kalorycznej można jechać dalej! Cofając się do drogi wylotowej z Umbertide na Castel Rigone, zahaczyliśmy o zabytkowy rynek, na którym znajduje się piękna twierdza. Kilka fotek i lecimy dalej. Wyjechaliśmy z miasteczka, teraz przed nami wysokie wzgórza pokryte masą serpentyn. Jechało się ciężko, pora przedpołudniowa, zero chmur i doskwierający naszym przegrzanym ciałom upał. Jedynym ratunkiem była jazda – mogliśmy szukać chłodu wynikającego jedynie z poruszania się rowerem i owiewania nas przez wiatr. Gdy tylko zwalnialiśmy pod górę, momentalnie obsiadały nas końskie muchy. Nie wiedzieliśmy, czy coś po nas znowu łazi, czy to krople spływającego potu powodują łaskotanie. Mieliśmy już dosyć, a przecież nie byliśmy nawet w 30% przewidywanej trasy. Po kilku kilometrach wspinaczki było kilka kilometrów zjazdu i tak w kółko, aż do momentu, w którym wyjechaliśmy z Castel Rigone. Droga na Trecine prowadziła grzbietem góry, odczuwalnie w dół. Z jednej i drugiej strony drogi, rosły równo oddalone od siebie drzewa, a za nimi piękne widoki oddalonych gór i dolin porośniętych roślinnością śródziemnomorską oraz zarysy Lago Trasimeno.
Za okolicą Trecine zaczęły się nasze ulubione zakręty 180 stopni i zjazd w dół, aż do samego wyżej wspomnianego jeziora. W otaczających nas z każdej strony sadach oliwnych przygrywały tysiące cykad. Dojechaliśmy do Autostradale 6 – wzdłuż której prowadziła znacznie mniej ruchliwa droga, którą dojechaliśmy do małej kawiarenki w Montebuono. Nad jeziorem zgromadziły się rozległe, burzowe chmury. Zaczęło kropić, padać, a potem lać i tak bez końca. W knajpie podłączyłem się pod WiFi i sprawdziłem prognozę pogody. Okazało się, że wjechaliśmy w strefę wielkiej chmury o promieniu na ponad 100km. Wiedzieliśmy, że nie mamy na co liczyć, padać nie przestanie . Czasu mało, żeby czekać – musieliśmy wyjechać z tej strefy. Radek założył ochraniacze na buty, a ja skombinowałem sobie na szybko ochraniacze na buty z foliówek po rogaliczkach i izolacji. Kaptur na łeb, okulary na oczy i JAZDA !!! Zaraz za restauracją, z której wyjechaliśmy, prowadziła stroma droga w góry. Straciłem orientację, pamiętam tylko góra dół, góra dół i 50km/h na liczniku w strugach deszczu. Samochody z przeciwka migały nam światłami, pozdrawiały klaksonami i co niektórzy pokazywali „okeykę” lub klaskali. Nasze ciała przeszywała wielka energia i woda, która była wszędzie. Na mojej kierownicy powiewała mokra bandana w polskich barwach. Wiedzieliśmy, że damy radę i jechaliśmy w stronę Rzymu, przejeżdżając przez takie miasteczka jak Mugnano, Spina, Mercatello, Marsciano. W trakcie podróży błądziliśmy trochę, między innymi dojeżdżając do miasteczka Migliano na wzgórzu, z którego nie było wylotu. Tam dowiedzieliśmy się, aby nie jechać na skróty przez Castello, bo robi się późno i grasują tam „Białe Wampiry”. Kobieta mówiła bardzo poważnie i kazała nam wrócić do Mercatello i tam udać się na Marsciano. Nie wiem, która była godzina, ale zaczęło robić się naprawdę ciemno, a nasza psychika już dawno zeszła poniżej poziomu ‘danger’.
Szukanie miejsca do spania było kolejną męką.W Marsciano, o noclegu u kogoś lub na dziko mogliśmy zapomnieć, a za kwaterę na jedną noc chcieli 80 euro. Byliśmy wycieńczeni ,ale nie mając wyboru i musieliśmy jechać dalej. Nasze rozmowy z ludźmi nie przynosiły rezultatów ,tylko zabierały cenne minuty. W końcu dojechaliśmy do miejscowości Madonna del Piano. Było totalnie ciemno, a od głównej drogi zbiegała mała dojazdowa ścieżka do czyjejś posesji. Próbowaliśmy z kimś porozmawiać, ale bez skutecznie. Kiedy odjeżdżaliśmy ,ku naszemu szczęściu w nieszczęściu jechał jakiś Włoch. Zapytaliśmy, czy możemy na tym kawałku pola rozbić namiot na jedną noc. Na szczęście z uśmiechem na twarzy ,powiedział TAK. Byliśmy cali przemoczeni, zmarznięci i głodni. Nie mieliśmy co marzyć o ciepłym miejscu z dachem nad głową. Z zaciśniętymi zębami i czołówkami na głowie, wśród gąszczu komarów, rozbiliśmy namioty i wstawiliśmy dobytek. Na szybko opłukaliśmy się resztkami czystej wody, wrzuciliśmy coś na ząb i usnęliśmy nie wiedząc kiedy. Nareszcie ten tragiczny dzień dobiegł końca.