130 KM – MONTELARCO – MONTEROMANO [IT]
Rano obudziliśmy się wyschnięci i wypoczęci. Spakowaliśmy, zjedliśmy śniadanie i prędko w drogę – za potrzebą toalety. Jak na złość - żadnej stacji benzynowej. Za to trafiła się stacja kolejowa, obok której była mała kawiarnia. Załatwiliśmy dwie sprawy. Naładowani kofeiną i lżejsi o parę kilo ruszyliśmy do stolicy. Przed samym Rzymem wpadliśmy dopompować koła, a Radek zmienić klocki hamulcowe, z których wiele nie zostało. Hmm.. przy okazji okazało się, że Radek jeździ bez 5 szprych w tylnym kole. Wiele zrobić się nie dało, byle jechać dalej – podkręciliśmy kilka szprych, tak żeby zniwelować ósemkę, a połamane sztuki wyrzuciliśmy..
No.. Kible z drogi, bo chłopaki z Polski jadą! Do akcji wkroczyła moja nawigacja w Nokii, i tym samym rozpoczęła się misja Rzym. Pin na mapie ustawiony na Koloseum. Nie lada wyzwaniem było przebicie się przez gąszcz obwodnic i skrzyżowań dróg z ośmioma pasami, wypełnionymi po brzegi wyżej wspomnianymi ‘kiblami’ – czyli pierdzącymi skuterami. Nie raz błądziliśmy, trudno było ustawić się na odpowiednim pasie, dużo dróg i mostów jednokierunkowych. Jeden błąd kosztować mógł dużo. Na przykład darmowe kółeczko z jednej strony rzeki na drugą i z powrotem, tylko dlatego, że wybraliśmy nie ten pas, co wydawał się według nas logicznie odpowiedni.
Udało się wjechać do zabytkowego centrum, które kipiało od turystyki. Na początek przeszliśmy się obok pomnika Emanuela II, potem wzdłuż wykopalisk pod Koloseum.
Zrobiliśmy sobie kilka fotek i zaczęło kropić. Czas mieliśmy dobry, ale żołądki puste – więc misja numer dwa: wielka ucieczka. Wyjechaliśmy z centrum, nie omijając oczywiście Watykanu i popędziliśmy ku wylotowi ze stolicy. Przed końcem, na jednej z przeciętnych dzielnic zjedliśmy obiad – wbrew pozorom bardzo tani i smaczny – bo w małym barze przy ruchliwej ulicy. Z Rzymu udaliśmy się drogą biegnącą przy jeziorze Bracciano –które powstało na skutek połączenia się kraterów kilku wygasłych wulkanów. Myślałem, że skoro przedostaliśmy się na drugą stronę Włoch, to z górami będzie spokój, chociaż na chwilę. Niestety, myliłem się, podjazdy towarzyszyły nam cały dzień. Mijaliśmy takie urocze miejscowości jak Barbarano Romano – średniowieczne miasteczko położone nad głęboką doliną rzeki. Niesamowite wrażenie sprawiały widoki domów na skraju skalnej przepaści, obrośnięte z zewnątrz wijącą się kolorową roślinnością.
Klimat pozostawał bezcenny, ze względu na spokój i swój niepowtarzalny charakter miejsc, do których wiedziałem, że zwykły turysta nie dotrze. Robiło się późno, zaczęliśmy szukać noclegu, ale nic z tego. Podjechaliśmy do pewnej rodziny, od której dowiedzieliśmy się, że spanie na dziko jest złym pomysłem ze względu na mnóstwo niedźwiedzi, które grasują na tych terenach. Dużo nie pomogli, tylko narobili nam strachu. Następną ofiarą był facet w terenówce. On zaczął nam tłumaczyć, że może znajdziemy pomoc u jego kumpla mechanika albo w restauracji w Puntoni. Podjechaliśmy do mechanika – pusto, ni żywej duszy. Jedziemy dalej. O! Drugi mechanik, niestety nie rozmawiał po angielsku, próbowaliśmy po włosku, ale trochę słabo nam to wychodziło. Po 10 minutach skumał o co chodzi, ale powiedział, że nie ma miejsca na rozbicie namiotu, bo wszędzie jest beton. Wysłał nas do oddalonego niedaleko Campo Sportivo. Mieliśmy trochę nadziei, bo wspominamy pozytywnie nockę w tego typu obiekcie. Niestety chłopaki nas spławili mówiąc nam, że nic się nie znajdzie, a miejsca na namiot nie ma. Odesłali nas do jakiegoś źródełka przy trasie, podobno tam jest parking i kawałek ziemi. Wróciliśmy więc w przeciwnym kierunku, mijając wspomniane źródełko. Miejscówka fatalna, zaraz przy trasie, bardzo widoczna i nielegalna. Pojechaliśmy więc dalej, sytuacja niewesoła, bo droga prowadziła przez gęste lasy z powyginanymi straszącymi drzewami, wszędzie łańcuchy i tabliczki,, że tereny prywatne, zakaz wstępu i dokoła zero ludzi. Dużo podjazdów, my zmęczeni, zaczyna zapadać zmrok i myśli o głodnych grasujących tu niedźwiedziach. Nagle, u podnóża miasteczka Monte Romano, zauważyliśmy chłopa jadącego ciągnikiem na swoją działkę. Zatrzymaliśmy się, porozmawialiśmy chwilę i poprosiliśmy o pomoc. Zgodził się, na spanie u niego na działce, pokazał nam, gdzie jest woda do mycia, poczęstował butelką wody mineralnej i zostawił nam klucz do bramy na noc, mówiąc żebyśmy zatrzasnęli kłódkę, jak będziemy rano wychodzili. Podziękowaliśmy serdecznie i zostaliśmy sami.
No.. prawie sami, bo był z nami jeszcze koń – koń Rafał – jak go nazwaliśmy, koń bardzo sympatyczny, grzeczny, żujący trawę, a gdy wróciliśmy zza rogu po kolacji, to prawie żujący moje spodenki kolarskie. Dosłownie, niemal wyrwałem mu je z pyska. Stuknęliśmy się z Radkiem browarem za udany dzień , bezpieczny nocleg i położyliśmy się spać.