115 KM – AQUILONE – SCHONEGG [AT]
Wstaliśmy wcześniej niż zwykle, ostatnio dużo straciliśmy przez pogodę. Szybko dojechaliśmy do Bormio, gdzie w przydrożnej kawiarni szarpnęliśmy się na rogaliczek z czekoladą i aromatyczną kawę. Teraz, w pełni sił rozpoczęliśmy prawdziwą wspinaczkę. Przed nami najbardziej kręta droga w Europie. Do pokonania mamy 1533 metry w pionie. Średnie nachylenie na odcinku 21 kilometrów to 7,1 procent. Trochę pary w nogach mamy, bo wyprzedzamy kilku kolarzy, którzy siedząc na swoich leciutkich jak piórko kolarkach, patrzą na nas z przerażeniem. Ciągniemy ile się da, co jakiś czas wcinamy batona i dozujemy płyny. Pogoda psuje się coraz bardziej. Zaczyna padać, robi się chłodno. Nie ubieramy się, bo jesteśmy tak rozgrzani, że woda z nas paruje. Czujemy, że mamy za sobą już ¾ podjazdu. Pogoda się pogarsza, wzmaga się wiatr i gęsta mgła. Krótki postój na opróżnienie zużytych płynów i czas na turbodoładowanie. Z kieszonki wyjmujemy cudowny żel energetyczny, który dostaliśmy od Włocha w kawiarni przed Locarno. Powiedział, że da nam moc i tak też się stało. Pędzimy dalej, nie straszne nam wymalowane na jezdni napisy informujące o morderczych nachyleniach. Mgła jest tak gęsta, że nie widać kolejnej agrafki piętro wyżej. Już nie daleko, z oddali widać ośnieżony szczyt przełęczy, temperatura jest niska i parujemy jak wrząca woda. Brakuje siły. Mija nas motocykl, z którego słychać: „Siemano!”. To Polacy! Chłopak z dziewczyną zamieniają z nami kilka zdań i podziwiają naszą termikę organizmu. Dodali nam otuchy, ostatnie kilometry mają 11 i 12 procent, rowery trzeszczą, a nasze serca pompują pod ciśnieniem krew w nasze wytopione mięśnie. Ostatnie zakręty. I ostatnia prosta. Sukces!
Mgła ustąpiła, a zza chmur wyszło przepiękne słońce. To nie bajka ,bo tak było naprawdę – tak, też nam było trudno w to uwierzyć. Pierwsze, co zrobiliśmy to szybko przebraliśmy w suche i ciepłe rzeczy. Potem kilka fotek i zatrzymaliśmy się wśród dziesiątek turystów, aby po fotografować jeszcze trochę i rozejrzeć się po budkach z pamiątkami. Stojąc pod tablicą z napisem „Bormio” inni kolarze śmiali się i próbowali podnieść nasze dociążone maszyny.
Rowery wprowadziliśmy na podjazd, oparliśmy o murek i weszliśmy do knajpy na galanty obiad. Napięcie powoli z nas schodziło, ale nadal naładowani niesamowitą energią już myśleliśmy o zjeździe. Kiedy relaks dobiegł końca, zainstalowaliśmy nasz aparat taśmą na kask i przygotowaliśmy się do zjazdu. Przed nami 48 ponumerowanych zakrętów i co najmniej 2 tysiące metrów pionowo w dół.
Widok na oświetloną złotymi promieniami, najbardziej krętą drogę, jakąkolwiek widziałem – bezcenny. No to lecimy! Wiatr we włosach, hamulce rozgrzane do czerwoności i przede wszystkim 100% skupienia. Szczerze mówiąc moje maksymalne skupienie podczas matury nie było równe nawet jednej dziesiątej tego, co myślałem podczas zjazdu. Super szybkie przyśpieszenia i gwałtowne hamowanie, zakręty o 180 stopni, mijanki z samochodami, motocyklami i innymi kolarzami, jednocześnie podziwiasz nieziemskie krajobrazy, zachowując przy tym maksymalną dawkę rozwagi i świadomości, że jeden błąd kosztuje życie. Szalony, ostatni i zarazem najpiękniejszy zjazd dobiegł końca. W miejscowości Spondigna odbiliśmy w lewo i zygzakowatą SS40 dojechaliśmy nad jezioro Reschensee, gdzie w pobliskim mini-markecie zrobiliśmy zakupy na kolację i śniadanie.
Tuż za jeziorem, ostatni raz pożegnaliśmy się z Włochami – z państwem, w którym spędziliśmy najwięcej czasu podczas tej wyprawy, i które najprawdopodobniej dało nam najwięcej frajdy i przygód.
Przed nami Austria, trzeba się przestawić na nowy język, inną kulturę i nowych ludzi. Główną drogą, z wiatrem w plecy, przebiliśmy się przez kilka tuneli i obserwując zabytkowe fortyfikacje dojechaliśmy do Pfunds. Małe miasteczko, które popsuło nam plany na dalszą podróż – ze względu na zakaz ruchu dla rowerów główną drogą. Musieliśmy kierować się asfaltową rowerówką, która biegła po drugiej stronie rzeki i trasy. Strasznie nas to denerwowało, bo oznaczenia były kiepskie i wprowadzało nam to dezorientacje. Robiło się późno, więc zaczęliśmy szukać jakiegoś miejsca na nocleg. Zatrzymaliśmy się w Schonegg, gdzie miły Austriak zgodził się na rozbicie namiotu na pobliskim polu jego brata. Gdy namioty już stały przygotowane do snu, zajęliśmy się serwisowaniem rowerów. Sprawdziliśmy stan hamulców, podokręcaliśmy kilka śrubek i skontrowaliśmy luzy. Dobrze, że miałem zapasowe okładziny hamulców, bo po ostatnim zjeździe hamowałem już prawie stalą z iskrami. Zakończyliśmy naprawy i położyliśmy się spać.