140 KM – SCHONEGG - ROTTENBUCH [DE]
Wypoczęci ruszyliśmy dalej. Droga była raczej monotonna, od rana padał deszcz. Cały czas jechaliśmy doliną, a z lewej i prawej strony otaczały nas pasma gór. Zaczęło mnie denerwować już wszystko, miałem wszystkiego dosyć, bo do godzin popołudniowych padał upierdliwy deszcz. Cały czas wiało, było nam zimno, ciuchy i buty całe w wodzie i pocie. Nie wiedziałem ,czy wolałem się pocić, czy marznąć.
Zawitaliśmy do pierwszej lepszej knajpy na zupkę, na rozgrzewkę – w See-Eck. Chwilę posiedzieliśmy i pojechaliśmy dalej. Do pokonania była mała przełęcz Fernpass i mimo swoich znikomych rozmiarów sprawiała mi trudność. Ruch na drodze był duży, pełno ciężarówek, które na wąskich krętych drogach miały problemy, żeby nas wyprzedzić. Wymarznięty organizm, szczypiące oczy od potu i grube strugi deszczu nie ułatwiały nam zadania. Nawet podczas zjazdu, w połowie jechaliśmy na ślepo, bo woda i wiatr miotający naszymi maszynami wprowadzał w nas totalną dezorientację. Kilkadziesiąt kilometrów dalej, czas na kolejny posiłek. Zatrzymaliśmy się w Heiterwang, gdzie w ociekających od deszczu kurtkach wbiliśmy się na salony austriackiej restauracji. Podłączyłem do gniazdka trochę elektroniki i poszedłem do łazienki napchać trochę papieru toaletowego do butów pełnych gnoju. Siedząc przy stole i konsumując żurek z jajkiem i kiełbasą, po 15 minutach odzyskałem czucie w stopach i palcach u rąk. Zjedliśmy drugie danie, wypiliśmy po dzbanie piwa na polepszenie samopoczucia i z wielką niechęcią wsiedliśmy na ociekające rowery. Kilkanaście kilometrów dalej przekroczyliśmy granicę z Niemcami i w miejscowości Fussen odbiliśmy na wschód pod znany wszystkim zamek Neuschwanstein – który wiele osób kojarzy z logo Disneya. Warunki pogodowe i nisko zawieszone chmury nie pozwoliły nam zrobić zachwycających zdjęć zamku, ale mimo wszystko monumentalna budowla wywierała na nas duże wrażenie. Dzień dobiegał końca, a my czuliśmy, że jesteśmy coraz bliżej domu. Koniecznie chcieliśmy to przyśpieszyć i nadrobić stracony dystans przez padający deszcz i awarie. Postanowiliśmy jechać całą noc. Byliśmy i tak przemoczeni, ale najedzeni i z zapasem prowiantu do rana. Kiedy nadchodził zmierzch, pierwszy raz w ciągu tego dnia ujrzeliśmy trochę słońca, co prawda już chowającego się za horyzont ale zawsze. Deszcz przestał padać. W Steingaden odbiliśmy w prawo przemierzaliśmy kolejne pagórki z włączonym oświetleniem. Dalej droga zaprowadziła nas do Rottenbuch, gdzie zatrzymaliśmy się żeby zjeść kolację. Nasze organizmy domagały się snu. Czuliśmy zmęczenie, a powieki same się zamykały nawet podczas kręcenia pedałami. Mało tego – zaczęło znowu lać jak z cebra. To chyba był znak, że dalej warto nie jechać. No tak, ale gdzie o tej godzinie znajdziemy bezpieczne miejsce do spania? Połaziliśmy po kilku pensjonatach ale o tej godzinie nikt nie chciał nas wpuścić. Przypadkowo spotkaliśmy parę turystów, którzy akurat wracali na camping. Zaczepiliśmy ich i wytłumaczyli nam drogę. Zebraliśmy się i dotarliśmy do wskazanego miejsca. W recepcji długo negocjowaliśmy nocleg. Powiedzieliśmy, że jest nam zimno i mamy tylko zgniły śmierdzący namiot i koniecznie chcemy miejsce pod dachem, albo drzewem, a najlepiej jakąś przyczepę. Niestety żadnego takiego miejsca nie mieli już wolnego, chcieliśmy już iść bo przecież na deszczu mogliśmy się rozbić wszędzie i to za darmo. Gościu w recepcji powiedział, że o tej godzinie nic pod dachem nie znajdziemy. Wyszliśmy z budynku i z marnymi minami patrzyliśmy na siebie. Za moment recepcjonista nas zawołał i pokazał nam garaż samochodowy na tyłach budynku i zapytał ,czy może być, tylko nie możemy się zamykać. Myśleliśmy, że go udusimy ze szczęścia. Zachwyceni bez wahania przyjęliśmy propozycję i poszliśmy uregulować opłaty. Cena nie była duża, bo policzył nas, jak za namiot. A w garażu mieliśmy dach nad głową, sucho i darmowy prąd, za który normalnie trzeba było dopłacać. Mogliśmy skorzystać z ogólnodostępnych łaźni, w których warunki były lepsze niż w większości polskich pływalni. Umyliśmy się, zrobiliśmy pranie, dokończyliśmy kolację i podłączyliśmy powerbanki do prądu. Nie musieliśmy rozpakowywać zgniłych namiotów. Cenne rzeczy wrzuciliśmy do śpiworów – ze względu na otwarte drzwi garażu. Usnęliśmy.