150 KM – HITTENKIRCHEN - GALLSPACH [AT]
Rano po cichu zwinęliśmy swój sprzęt I wyszliśmy przez taras. Na dworze było jeszcze ciemno. Szybko wstało słońce i zdążyliśmy nadrobić parę kilometrów. Jedziemy znowu do Austrii. Tuż przed granicą dopadły nas opady deszczu.
Wjechaliśmy do Salzburga, było około 11, jechaliśmy sporo godzin i wpadliśmy na pomysł zjedzenia obiadu. Trafiliśmy do restauracji z azjatyckim jedzeniem o ciekawej nazwie „HUY Cook and Eat”. Płaciliśmy stałą kwotę, chyba około 8 euro i mogliśmy jeść do oporu. Na środku sali stał długi wagon z dziesiątkami różnych dań – począwszy od ziemniaków, przez kurczaki, aż po surówki. Za dopłatą można było skorzystać również z drugiego wagonu sushi. Braliśmy czyste sztućce i talerze ,i nakładaliśmy do bólu. Co zjedliśmy, to braliśmy świeży talerz i kosztowaliśmy innych potraw. Objedliśmy się tak, że ledwo doczołgaliśmy do rowerów. Później szybkie zakupy w markecie i zwiedzając zabytkowe dzielnice Salzburga wyjechaliśmy z miasta w kierunku północnym – kierując się na Strasswalchen. Jak mieliśmy momenty przebłysków słońca w centrum, to jak tylko opuściliśmy miasto ,zaczęło lać. I lało cały dzień. Znowu kręciliśmy spoceni i mokrzy. Monotonna jazda z miasta do miasta. Widoków mało, bo widoczność na kilkanaście metrów. Do tego dochodziły wiraże z mapą i zagwozdki , którędy by tu pojechać, bo tu nam nie wolno i jest zakaz. W gratisie doszły problemy ze sprzętem. Urwała mi się jedna z dwóch śrub trzymająca przednią sakwę, w której miałem najwięcej ciężkich rzeczy. Prowizoryczna naprawa taśmą izolacyjną i redukcja ładunku w strugach deszczu nie należy do najprzyjemniejszych. Wieczorem szukaliśmy noclegu w okolicach Gallspach. Na początku zaliczyliśmy kilka domów i nikt nawet nie chciał z nami rozmawiać. Robiło się coraz ciemniej ,a w wiatr robił się coraz silniejszy, w oddali było widać błyski i zbliżającą się burze – wesoło na twarzy nie było. W końcu trafiliśmy do pewnych ludzi – małżeństwa, które pozwoliło nam s przespać się pod dachem ich domu. Budynek miał strukturę dwóch kolumn mieszkalnych połączonych górą tak, że pomiędzy nimi był prześwit, gdzie stały samochody. Położyliśmy rowery i na starej wykładzinie spełniającej najprawdopodobniej rolę wycieraczki, położyliśmy karimaty i śpiwory. Ludzie pozwolili nam skorzystać z szybkiej toalety i poczęstowali nas czymś do jedzenia i picia. Nie zabrakło też piwka, ale ze względu na przeziębiony pęcherz i brak miejsca do opróżnienia jego, z bólem odmówiliśmy. Przed snem obudowaliśmy się dokoła śpiworów sakwami, które miały nas chronić od porywistego wiatru. W ten sposób przetrwaliśmy kolejną suchą noc, mimo całego dnia jazdy w deszczu.