- Szczegóły
160 KM –NOLI - NICEA [FR]
Słońce wstało z nad horyzontu morza, jeszcze nie zdążyło oświetlić górnej części Noli, podziwialiśmy złote promienie odbijające się od świeżych czerwonych dachówek budynków pod nami.
Zjedliśmy śniadanie i zjechaliśmy w dół. Na naszej mapie mieliśmy wiele ambitnych celów. Jadąc cały czas drogą SS1, przejeżdżaliśmy przez nadmorskie kurorty i pierwszy postój zrobiliśmy dopiero w San Remo.
W centrum zatrzymaliśmy się w knajpie, gdzie serwowali nietuzinkowe jedzenie na wagę. Kolejki były niesamowite. Zamówiłem sobie kawałek lasagne i totano ripieno. Wyglądało apetycznie, jak kluska z farszem – tyle, że dwie małe kluseczki warte były 6 euro. Pomyślałem musi być pyszne. Jak się okazało ,to nie kluska, lecz kalmar. Siedziałem więc z pełnymi ustami i ze sztucznym uśmiechem, próbowałem przeżuć białą przeskakującą w zębach śródziemnomorską gumę bez smaku. Stwierdziliśmy, że później gdzieś będzie trzeba poprawić się plackiem, bo obiad był owszem wyjątkowy, ale mało kaloryczny. Tak też zrobiliśmy, i nie tracąc czasu ruszyliśmy na zachód. Po południu wjechaliśmy do Księstwa Monaco.
Duży ruch i wąskie drogi. Sto procent zabudowy. Brak miejsca na zieleń i parki, więc drzewa i trawniki rosną na dachach i kondygnacjach budynków.
Zrobiliśmy fotkę przy tablicy wjazdowej, o którą oparłem swój rower. Po chwili słyszę zgrzyt i dźwięk pustej metalowej rury. Od tego momentu słup nie jest już taki piękny, a ja jestem właścicielem roweru z resztkami białej farby z Monaco. Dalej udaliśmy się pomiędzy wypasionymi brykami na zakorkowanych ulicach, prosto pod słynne kasyno Monte Carlo.
Hmm.. chyba by nas nie wpuścili do środka. Ale nasze rowery robiły podobne wrażenie na turystach, jak Ferrari, Lambo, Bentleye, Maseratti i Royce Royce’y, o które ocieraliśmy się na Place du Casino.
Dalej zjechaliśmy w dół do mieniącego się w słońcu portu Hercule. Fajnie się człowiek czuje, jadąc rowerem ulicami słynnego toru Monte Carlo, który do tej pory mogłem oglądać tylko w telewizji podczas transmisji wyścigu Formuły 1. Mijając biało-czerwone szachownice na zakrętach toru, wpadliśmy do sklepu z pamiątkami żeby wysłać kilka kartek. Nie należało to do łatwego zadania. Jedną ręką trzymałem rower, w drugiej trzymałem długopis i pisząc po pocztówce na jakiejś miejskiej donicy ,skupiałem się, żeby nie połknąć znaczka, który trzymałem na języku. Mission Complete! Kartki wysłane, więc czas spadać dalej ,bo zbliżała się osiemnasta, a promenada nad lazurowym wybrzeżem na nas czeka.
Po kilkunastu kilometrach męczącej tułaczki po Nicei, znaleźliśmy się na słynnej kamiennej plaży.
Daliśmy sobie pół godziny na chwilę chilloutu.
Nie mogło zabraknąć krótkiej kąpieli. Wrażenie śmieszne, bo gdy się wchodzi po śliskich kamieniach do wody, to momentalnie robi się głęboko i czujesz tylko przyjemne prądy morskie, które masują Twoje ciało, lekko bujając w przód i tył. Woda ma niezłą wyporność, więc leżąc na plecach, relaks po grubo ponad setce kilometrów jest bardzo przyjemny i nie zastąpiony.
Przed dwudziestą zebraliśmy dupska, ustawiliśmy GPS i gnając wzdłuż promenady szukaliśmy drogi prowadzącej na północ w Alpy Nadmorskie. Wjechaliśmy na drogę M6202 i zatrzymaliśmy się w La Lingostiere – małej wsi z większą ilością pól. Spotkaliśmy śliczną kobietę, która poprosiła swoją matkę o zgodę na nocleg na ich ziemi. Z początku nie chciała się zgodzić, bo tydzień temu mieli przypadek głośnych turystów i przygodę z policją. Obiecaliśmy, że będziemy grzeczni i chcemy tylko przespać jedną noc, a rano już nas tutaj nie będzie. Zgodziła się, a my nie tracąc czasu rozbiliśmy nasz obóz i zakończyliśmy kolejny dzień pełen zmagań i odkrytych miejsc.