- Szczegóły
133 KM – NICEA - JAUSIERS [FR]
Ranek, szybka pobudka, psychika nastawiona na ciężkie podjazdy. Bo dzisiaj wspinamy się na najwyższą asfaltową drogę położoną w Alpach i Europie. Na początku podjazd był znikomy, jechaliśmy średnio 20km/h, nachylenie sięgało około 2-3%. Jadąc wzdłuż rzeki Le Var podziwialiśmy wiszące nad przepaścią pozostałości po mostach linowych i stare ujścia kopalni usytuowane wysoko w skałach, z których wystawały fragmenty torów dla wagoników.
Niesamowite wrażenie sprawiały również różnobarwne krajobrazy, (np. czerwone skały z dużą domieszką żelaza) oraz wielkość gór i poczucie tej gigantycznej przestrzeni.
W trakcie podjazdu zatrzymaliśmy się na obiad w miejscowości Isola. W restauracji, zgodnie ze zwyczajem ,dostaliśmy szklaną butelkę z naturalną wodą, oraz zamówiliśmy obiad. Po uczcie i odpoczynku od słońca, ruszyliśmy dalej.
Do szczytu pozostały 43 km. Średnie nachylenie na tym odcinku wynosiło 6,4 %. W skali Tour de France podjazd ma aż pięć gwiazdek trudności. Nie ukrywam, że łatwo nie było. Jedziesz, przeciągasz łańcuch, wstajesz na pedały, skręcasz się na siodle wrzynającym się w tyłek i jeszcze czujesz docisk ładunku, który wciągasz jak wół. Na liczniku znikoma prędkość, pot na twojej skórze gotuje się od słońca, a Ty marzysz o malutkim pagórku w dół, albo chociaż o płaskim, żeby trochę przyśpieszyć i poczuć powiew chłodzącego powietrza.
Wyjeżdżając na wyższe wysokości powyżej dwóch tysięcy metrów,kończy się trawa, zaczyna żwir, piasek i krucha skała. Mijamy opuszczoną osadę, kilka świstaków i rudego liska rzucającego się w przepaść.
Pogoda robi się coraz gorsza, czuć wiatr, niestety nie pomaga, tylko wali po ryju. Czujemy presję, bo robi się niebezpiecznie, wyżej, mniej siły, a pogoda coraz gorsza. Otuchy dodają słupki rozmieszczone co kilka agrafek z informacją, ile pozostało do szczytu i o gnębiącym, procentowym nachyleniu kolejnego odcinka. Mija nas kilku kolarzy, pozdrawiają i podziwiają naszą wytrwałość. Z daleka widzimy przełęcz i szczyt w chmurach.
Trzymamy się prawej krawędzi jezdni, z lewej strony jest przepaść i nawet nie widać, jak duża ,bo wszędzie jest mgła i chmury. Słońce przestało nam towarzyszyć. Jest znak – to już ostatnie metry! Mijamy przełęcz, mamy możliwość zjazdu, ale to nie szczyt. Skoro tyle wjechaliśmy do damy radę jeszcze trochę. W powietrzu mało tlenu – wspinamy się z bólem i jękami na szczyt, na 2802 m.n.p.m., na liczniku 4-5 km/h, nachylenie podobno 8,5%, nie wierzymy – czujemy 18,5% plus wiatr. Zatrzymujemy się co kilkanaście metrów, bo nie mamy więcej siły, albo bezwładnie spadamy z asfaltu na pobocze. Wiemy, że dzielą nas już metry i nie możemy odpuścić. Żeby zniwelować nachylenie wspinamy się od lewej do prawej krawędzi zygzakiem. Mija nas camper, z okien wystaje cała rodzina: ojciec z trójką dzieci – wszyscy mają zaciśnięte kurczowo pięści i głośno krzyczą: „Allez! Allez! Allez!” (z franc. „Dawaj dawaj jedź!”), jadą równo z nami kilka km/h i dopingują. W naszych oczach pojawiają się łzy bólu i zwycięstwa. Widać finisz i bijących nam brawo może piętnastu – dwudziestu turystów. Jesteśmy na legendarnym szczycie Cime de la Bonette. Pełni szczęścia, uścisnęliśmy sobie dłoń i zrobiliśmy kilka pamiątkowych zdjęć, które wyglądają, jak zrobione w studio - za nami totalnie biało.
Szkoda, że nie było słońca bo wrażenia na pewno byłyby jeszcze silniejsze. Mimo wszystko zadowoleni ubraliśmy się ciepło, kamera przypięta izolacją do kasku i petarda w dół. Im niżej tym cieplej, powoli widać, jak zmienia się barwa krajobrazu, z kruchej skały, powoli wjeżdżamy w krótkie kępy zielonej trawy, potem robi się zielono, pierwsze drzewa i tak dalej, im niżej tym przyjemniej.
Zjechaliśmy aż do Jausiers na wysokość 1213 m.n.p.m. Rozbiliśmy się na parkingu dla camperów w lasku przy rzece. Zaliczyliśmy mroźną kąpiel w lodowatej wodzie i smarując się rozgrzewającą maścią poszliśmy spać. Zakończyliśmy dzień ,w którym praktycznie od poziomu morza wkręcaliśmy się o własnych siłach przez ponad 109 kilometrów na wysokość 2802 metrów. Z dumą zasnęliśmy.