- Szczegóły
148 KM - SAN STINO DI LIVENZA – MESOLA [IT]
Wczesna pobudka i chyba pierwszy poranek, podczas którego nie mieliśmy mokrych namiotów – włoski klimat robi swoje. Już o 7 rano było bardzo ciepło. Szybko spakowaliśmy się, a tuż przed odjazdem zostaliśmy zaproszeni na poranną kawę i ciasteczko. Porozmawialiśmy, wymieniliśmy informacjami kontaktowymi i pełni radości i kofeinowego turbo ,wyjechaliśmy do Wenecji. Pędziliśmy jak burza i już przed południem dojechaliśmy do jedynej drogi łączącej pływające miasto z resztą lądu. Pół godziny wiraży między poruszającymi się żółwim tempem samochodami i autokarami - bezcenne. Samo miasto nie zrobiło na mnie mega wrażenia, gigantyczna liczba turystów wręcz mnie przerażała.
Podeszliśmy z rowerami na drugi most, żeby strzelić fotkę i czym prędzej chcieliśmy stamtąd uciekać. Przy wyjeździe z Wenecji wpadliśmy szybko na małą espresso i szybką toaletę – i tu ,ku naszemu zdziwieniu, praktycznie już odjeżdżając, widzimy po drugiej stronie dwóch rowerzystów .Słyszymy rozchodzący się na całą ulicę głos: „Ty Grzesiu patrz kur#a Polacy!”.
I w ten sposób poznaliśmy nowych znajomych, którzy jechali, tak jak my w stronę Rzymu. Chłopaki trzymali niezłe tempo, więc w czwórkę naprawdę dobrze pruliśmy w kierunku Rimini – po płaskim, z częstymi zmianami lecieliśmy z prędkością ponad 35km/h. Jechaliśmy do zmroku, drogą prowadzącą wzdłuż wybrzeża, czasami wręcz przez gigantyczne płytkie rozlewiska pełne ptactwa i odoru rozkładających się ryb. Dzień dobiegł końca w okolicach Mesoli – miasteczka poprzecinanego kanałami z mętną zieloną wodą. Znaleźliśmy polną drogę odchodzącą od trasy, która ciągnęła się wzdłuż jednego z kanałów, pomiędzy polami uprawnymi i młodymi prywatnymi laskami – w których zresztą rozbiliśmy obóz. Wieczorem, w czwórkę opowiadaliśmy sobie nasze przygody przy butelce dobrego piwa, tak długo, aż dopadł nas sen.